piątek, 30 września 2011

Jak to z Tobą jest?

Moja skóra jest co najmniej dziwna.. Raz wydaje mi się wrażliwa i sucha, innym razem jest nieznośnie tłusta i pryszczata. Pewnego dnia gdy moje odczucia co do twarzy były właśnie tak pomieszane postanowiłam kupić peeling enzymatyczny, żeby skórę oczyścić, ale nie zetrzeć jej zbyt mocno. W internecie wyszukałam peelingu Ziaji. No i przyznam, że zainteresowana jego rzekomym działaniem udałam się na poszukiwania owego peelingu. Nie było to łatwe- peeling znalazłam tylko w jednym miejscu w moim mieście. Zadowolona z zakupu pognałam czym prędzej testować. Ponieważ moja twarz w tamtym okresie była niemiłosiernie zabrudzona peeling nie wyszyścił jej dokładnie. W sumie to mogłam się tego spodziewać, w końcu jest do cery wrażliwej i suchej. Prodecent zapewnia nas o biostymulacji subtylizyny, pobudzaniu procesu odnowy naskórka, uelastycznieniu i lekkim rozjaśnieniu skóry, bioprotekcji subtylizyny i witaminy E oraz hydroregulacji subtylizyny i prowitaminy B5. Kosmetyk nie narusza naturalnych struktur lipidowych, nie powoduje podrażnień, intensywnie nawilża i zapobiega przesuszaniu skóry. 
Co do tych biostymulacji i innych nic nie mówiących mi nazw to nie mogę powiedzieć czy to prawda,bo nie zauważam. A poza tym nie używam tego systematycznie tylko czasami jak chcę coś lżejszego niż tradycyjny peeling ziarnisty. Ale mogę powiedzieć, że skóra po nim zachowuje się przyzwoicie. Jest faktycznie lepiej nawilżona, nie ma żadnych podrażnień i zostaje lekki, ale to naprawdę delikatny film na twarzy. Skóra jest miękka, ale czy rozjaśniona, tego nie mogę powiedzieć. Nie zauważyłam. Zapach delikatny, nie męczący. Peeling jest biały i lekki. Po nałożeniu na twarz prawie go nie widać. Myślę, że dla skóry suchej i wrażliwej się sprawdzi, a dla problemowej czy tłustej jest po prostu zbyt słaby. Opakowanie jak widać typowe jak dla produktów Ziaji. Pojemność 60 ml, ceny nie pamiętam dokładnie, ale coś koło 8-9 zł.

czwartek, 29 września 2011

Pochwała macochy

Skończyłam dzisiaj czytać książkę Vargasa Llosy "Pochwała macochy". Była to moja pierwsza książka tego autora. Na którymś z blogów ją ujrzałam (problem w tym, że nie pamiętam na którym) i mnie zaciekawiła.  
Książka porusza temat bardzo delikatny mianowicie współżycie dziecka ze swoją macochą. Język, którym posługuje się autor jest dość specyficzny. W kolejce mam jeszcze inne jego pozycje więc w niedługim czasie przekonam się czy wszystkie zachowane są w podobnym stylu. Powiem szczerze, że takiej akcji oraz motywów spodziewałam się w książke "Lolita" Nabokova. Byłam bardzo ciekawa tejże książki, a jednak po przeczytaniu czułam lekki niedosyt, poza tym książka trochę mnie nudziła. Natomiast "Pochwała macochy" od początku do końca trzyma w lekkim napięciu. Poza tym jest napisana zgrabnie- bez niepotrzebnych rozczulań jak w przypadku "Lolity". No taka moja opinia. Napewno warto przeczytać więc polecam.  
Jak widać okładka bardzo wymowna. Może ktos już czytał i ma coś więcej do powiedzenia na ten temat?

A teraz zabieram się za czytanie tegorocznego raportu Pontonu (klik) o edukacji seksualnej tym razem w domach. Jeżeli ktoś jest choć w jakimś stopniu zainteresowany kwestią edukacji seksualnej w Polsce to polecam zaprzyjaźnić się ze stroną tej organizacji. Wiem, że to odbiega od tematyki tego bloga, ale ta sprawa jest takim moim lekkim zboczeniem zawodowym, więc dlaczego miałabym się nim z wami nie podzielić;)

Miłego dnia!

środa, 28 września 2011

Maseczki.

Dawno juz nie miałam tak paskudnego samopoczucia.. Rano nie mogłam się dobudzić. A później już tylko gorzej. Z minuty na minutę podkowa na mojej twarzy się powiększała. Wypełniłam marne obowiązki. Z tego samopoczucia walnęłam się nawet na trawę na CAŁE pół godziny. Pogoda dzisiaj istnie letnia, nie jesienna, do której pasowałby mój nastrój. Zazwyczaj wytrzymuję na słońcu 10 minut, góra 15 i mam dość. Zjadłam wczorajszego muffinka, spędziłam miłe chwile z Ukochanym, poczytałam, posprzątałam, a podkówka tylko coraz większa. Jakaś taka beznadzieja mnie otacza... Nie mam ochoty na nic, a normalnie taki dzień starałabym się wykorzystać na maksa. Wieczorem poddam się jeszcze terapii śmiechem, czyli Johny English w akcji może pomoże..
Koniec. Jutro pewnie będzie lepiej....

Dzisiaj dwie maseczki z firmy Avon. O firmie każdy coś wie, każdy ma swoje spostrzeżenia i opinie. Jednym ich produkty służą, drugim nie. U mnie też z tym różnie. Lata temu byłam konsultantką, bardziej jednak dla zabawy i i dorobienia sobie do kieszonkowego. Z ich ofertą byłam jednak na bierząco jeszcze jakieś 4 miesiące temu za sprawą koleżanki, której siostra jest konsultantką. Koleżanka okazała się dobrą koleżanką i mogłam u niej kupic co niektóre produkty ze specjalnej oferty zarezerwowanej dla konsultantek. No i w ten sposób nabyłam te oto dwie maseczki: nawilżającą jogurtowa o zapachu truskawkowym z serii naturals oraz głęboko oczyszczającą pory z glinką i kwasem salicylowym 0,5% z serii Clear Skin. 
O truskawkowej wiele nie powiem. Zapach może i ładny, mimo że chemiczny. Jednak maseczka nie nawilża jakość ekstra. Skóra po niej jest minimalnie gładsza w dotyku i minimalnie lepiej nawilżona. A jak na maskę to za mało. 
Za to maseczka, która ma penetrować nasze pory jest całkiem całkiem. Skóra po niej jest gładsza i oczyszczona. Nawet ją lubię. Mimo, że moja skóra jest często przesuszona to maseczka nie pogarsza jej stanu i nie wysusza dodatkowo. Stosuję ją "jak mi się przypomni" choć staram się o niej pamiętać raz z tygodniu. Zapach jest chemiczny, ale znośny. Jak pierwszy raz nałożyłam ja na twarz to bolały mnie oczy. Maseczka na twarzy ma zielony jasny kolor i trochę daje po oczach. Także jeśli miałabym ocenić w skali 0-5, to truskawkowa dostałaby 2, natomiast zielona mocne 4. A teraz patrzajcie na zdjęcia.

Obydwie mają pojemność 75 ml.
Tak wyglądają ich składy.
Maseczka oczyszczająca ma gęstą konsystencję, jak już pisałam wyżej zielonkawy kolor, którego nie oddaje zdjęcie. Dobrze, się nakłada. Napewno lepiej niż maseczkę nawilżającą, która jest lejąca i bardzo delikatna. Ma też czerwone drobinki, ale bardzo mało. 

Ktoś używał tych maseczek i może coś o nich powiedzieć? A może ktoś dopiero chce ich spróbować?

wtorek, 27 września 2011

Bananowy song

W półmisku na stole od kilku dni brązowieją banany.  Brązowe nie cieszą już tak jak żółte. No i nie smakują tak jak żółte. Nie lubię jak coś się marnuje, więc wchodzę na ulubione blogi i szukam przepisu na coś, najlepiej na muffinki, które zawierałyby te nieszczęsne brązowe banany. No i czekoladę też mogłyby mieć. No i znalazłam! Wyczarowane przez Cukrową Wróżkę (klik). Trochę zmieniłam. Zazwyczaj przerabiam przepis żeby wykorzystać to co akurat mam w domu.
Bananowe babeczki z kawałkami czekolady:
Składniki suche:
2 szklanki mąki
1/4 kakao
pokruszona tabliczka czekolady ( potraktowałam ją nożem)
2 płaskie  łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
3/4 szklanki cukru
Składniki mokre:
1/2 szklanki oleju
3 jajka
1/4 szklanki mleka
1/4 szklanki słodkiej śmietany ( w oryginale jogurt naturalny- cały zeżarłam dwa dni temu:P)
2 banany rozciaprane widelcem
Suche i mokre składniki mieszamy na początku osobno. Później dodajemy mokre do suchych i mieszamy do jednolitej masy. Nakładamy do papilotek i do pieca nagrzanego do 180˚C na 25 minut. Wyciągamy, czekamy aż będą chłodniejsze i cieszymy się pysznym smakiem bananów z czekoladą. 
Dodatkowo, co widać na zdjęciu, ubiłam śmietanę i udekorowałam moje muffinki. Jak na pierwszy raz wyszły mi całkiem niezłe;) No i wyszło ich dokładnie 24 sztuki!

Rozdanie u Kosodrzewiny!

Do zgarniécia takie oto lakiery do paznokci:D
Po wiécej info klikajcie TUTAJ.

poniedziałek, 26 września 2011

Kilka zdjęć..

Po weekendzie zostały już tylko słodkie wspomnienia i kilka zdjęć... Podczas tego weekendu wszystko bylo takie jak trzeba. Jedeń dzień intensywnego łażenia (czyli to co najbardziej lubię) i jeden dzień totalnego lenistwa z książka i filmem ( "Julie& Julia", który polecała Ema Mija i ja się również przyłączam do polecania tego filmu;)). Jak widać równowaga zachowana. Nie obyło się w ten weekend bez małych zakupów, co przedstawiają zdjęcia poniżej oraz spaceru po plaży. 
Zakupy w H&M. W planach miałam jeszcze kilka innych rzeczy, których jednak nie znalazłam. a to co tu widać to dłuższa bokserka, na którą już od jakiegoś czasu miałam chętkę; bandażowa spódniczka; grube, czarne legginsy, które zauważyłam stojąc już w kolejce i chwyciłam tylko mój rozmiar- kupiłam bez przymierzania co mi się nie zdarza. Będą świetne na jesień/zimę. Skutecznie zakryją też tyłek- nie lubię efektu  majtek na wierzchu. No i pasują, tylko nogi mam za krótkie i muszę je jakoś skrócić, a żeby to zrobić muszę ujarzmić maszynę do szycia, z którą dzisiaj się zapoznałam, ale do udanej współpracy jeszcze daleko.
Puchowe, ciepłe kapcie ( za jedyne£1,90!) i balerinki, które też chodziły mi po głowie już jakiś czas z Atmosphere ( za tylko £6!) kupione w Primarku. Wiadomo dlaczego uwielbiam ten sklep;)
Zaliczyłam równiez swoją pierwszą wizytę w The Body Shop ( tak, to nie jest pomyłka, była to moja pierwsza wizyta). Szłam tam z zamiarem nie kupowania żadnego masła do ciała, ponieważ mam jeszcze jedno, które muszę wykorzystać. No, ale weszłam do sklepu i na pierwszym planie masełka przecenione o połowę. No to sie skusiłam. Gorzej było z zapachami. Jedyne, które do mnie przemawiały to kakaowy, który kupiłam, truskawkowy i mango. Zakupiłam też trzy lip balmy (3 w cenie 2). Jak widać skusiłam się też na krem na noc z witaminą E oraz krem pod oczy również z witaminą E z Superdrug. Preparat Scholl, który to znalazłam w sklepie wszystko za "99p. or less". Normalnie w drogerii kosztuje ponad 10£.
Dodatki. Branzoletka również nabyta w Primarku oraz świeczka o zapachu czekoladowego ciasta. I tak teraz pachnie mój pokój;D

Miłego poniedziałku!

niedziela, 25 września 2011

Rozdania

Biorę udział w dwóch rozdaniach, w których nagrody są naprawde ciekawe. Zapraszam!
U Siouxie and the City (info tutaj)

U jamapi  (info tutaj)

piątek, 23 września 2011

Hello Hydration

Kto nie zna szamponów Herbal Essences łapa w górę? Za dużo o nim nie powiem, bo nie trzeba wielu słów żeby go opisać. Tak jak nazwa wskazuje szampon ma nawilżać nasze włosy i to też robi. Po umyciu włosy są miękkie, a zapach zachowuje się dość długo. No właśnie, zapach. UWIELBIAM! Jest słodki, jest świeży i lubię go wąchać dla samej przyjemności. Kolor też ma ciekawy. No i te kształty:D Jest wydajny i dobrze się pieni. Rok temu sięgnęłam po maskę do włosów również z serii Hello Hydration i się nie zawiodłam. Była naprawdę świetna. Polecam serdecznie oba produkty! 
 

czwartek, 22 września 2011

Nawilż mnie!

Dzisiaj o nawilżaniu. Na tapecie krem OLAY active hydrating dla skóry normalnej i suchej ( na dzień). Jest to mój pierwszy produkt tej firmy w sumie gdyby nie mała przecena, która przykuła mój wzrok pewnie nie sięgnęłabym po ten krem. Wyrzuciłam kartonowe opakowanie, a w sumie tam były wszystkie istotne informacje, ale pozwolę sobie ściągnąć opis kremu ze strony Olay.
OLAYActive Hydrating Krem Nawilżający na Dzień dostarcza nawilżenia, które delikatnie chroni Twoją skórę podczas dnia.Skóra staje się delikatna i bardziej elastyczna, masz poczucie komfortu i świeżości. 
Działanie:Szybko nawilża
Unikalna formuła, opracowany przez OLAY aktywny kompleks nawilżający szybko nawilża Twoją skórę i odbudowuje jej hydro-równowagę.Efektywnie chroni skórę przed suchością i odwodnieniem.
Poprawia zdolność skóry do naturalnego utrzymywania wilgoci przez dłuższy czas, chroni przed wysuszaniem i sprawia, że skóra jest miękka i elastyczna przez cały dzień. Zapewnia ochronę UV.
Filtry UV (SPF 4) zapewniają efektywną ochronę przed promieniami ultrafioletowymi.


Kiedy kupowałam ten krem kierowałam się głównie jego składem (żadnej parafiny!) oraz opakowaniem- zależało mi na czymś małym, poręcznym i plastikowym. I takie właśnie jest opakowanie tego kremu. Dodatkowo plusem jest, że ma plastikowe wieczko w środku, a nie jak w większości kremów, które używałam sreberko, które jest niepraktyczne i zawsze mnie drażniło. No taki sobie szczegół i kaprys;) Krem ma kolor lekko różowawy (taki jak zakrętka) i teraz najgorsza część całego opisu. ZAPACH. Chemiczny, ciężki i strasznie drażni mój nos oraz głowę. Ale pewnie nie wszyscy mają takie problemy z zapachami jak ja;) Krem ma lekką konsystencję, szybko się wchłania i nie zapycha. Działa całkiem przyzwoicie (nakładam go z zatkanym nosem), skóra jest nawilżona i miękka. Jest dobry jako baza pod podkład. Zazwyczaj nakładam cienką warstwę kremu, a na to podkład, ale czasem są takie dni, kiedy wiem, że będę siedzieć w domu i nikt nie zobaczy mojej mordki, więc odpuszczam sobie makijaż i nakładam grubą warstwę jakiegoś specyfiku nawilżającego. I tutaj krem się nie sprawdza - przy większej ilości zaczyna się rolować na twarzy. Jednak nie zaznaczam tego jako minus,. bo przecież nie ma to myć maseczka a krem:) A jedynie podaje wynik mojego doświadczenia. 
Nie wiem jednak czy kupię go następnym razem- zapach jak dla mnie jest zdecydowanie zbyt wielkim argumentem przemawiającym za "nie". 
 Tym razem bez składu, bo tak jak wspomniałam wcześniej znajdował się na opakowaniu, które już dawno wylądowało w koszu.
Ktoś używał i ma odmienne zdanie? A może dopiero zamierzacie go wypróbować?

Swoją drogą to od wczoraj mam tak totalnego lenia, że sama siebie nie poznaję. Na pomoc żeby ruszyć tyłek jak zwykle Modjo ze swoją "Lady". Może stare, obciachowe i niemodne, ale jak to słyszę to nie mogę się "nie ruszać" :D

Rozdanie

Zapraszam na rozdanie, które organizuje Viollet. Więcej informacji TUTAJ ;)

środa, 21 września 2011

Ciastka, które zrobiły furorę

Tym razem również padło na ciastka brązowe. Skorzystałam z przepisu znajdującego się tutaj. Jest minimalnie zmieniony.
Z tego przepisu wyszło mi około 60 ciasteczek, które zniknęły w mgnieniu oka;) No i jak to ja, MUSIAŁAM podjeść trochę surowego ciasta. Wiem, że to niezbyt rozsądne i zdrowe, ale tak już mam. Na szczęście mój żołądek to przetrzymał.
1 i 1/4 szklanki mąki pszennej
1/2 szklanki kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia ( w orginale jest 1 łyżeczka sody oczyszczonej i  1/2 lyżeczki proszku do pieczenia, z racji tego, że nie miałam w domu sody dodałam poprostu 1 łyżeczkę proszku)
1/4 łyżeczki soli
1 szklanka drobnego cukru
145 g miękkiego masła
1 duże jajko
Najpierw masło ucieramy w cukrem na puszysta masę i dodajemy jajko- dalej miksujemy. Następnie wsypujemy pozostałe suche składniki i wyrabiamy ciasto. Formujemy kuleczki wielkości orzecha laskowego, trochę spłaszczamy i układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia bądź wysmarowanej masłem w odstępach około 3-4 cm. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 190° przez około 8-9 minut najlepiej na średniej wysokości  piekarnika. Po wyciągnięciu z pieca są bardzo miękkie więc trzeba odczekać chwilę aż stwardnieją.
Szczerze mówiąc smakowały lepiej niż te, które zrobiłam ostatnio (KLIK). Są chrupiące i bardzo kakaowe. A i chłopcy je pokochali. Zawarliśmy nawet układ - ja dwa razy w tygodniu robię ciastka (sama przyjemość) a oni wtedy robią obiad:)  Układ zadowalający!:)

poniedziałek, 19 września 2011

AA Płyn Micelarny

Na tapecie dzisiaj Micelarny płyn do demakijażu oczu i twarzy firmy AA do skóry wrażliwej i skłonnej do alergii, czyli jak większość( jak nie wszystkie) kosmetyków tej firmy. Płynu używam już bardzo długo. Z racji tego, że moja skóra jest wrażliwa, naczynkowa i mieszana ze skłonnością do przesuszeń , jeszcze rok temu używałam kosmetyków tylko i wyłącznie wyżej wymienionej firmy. Raz też skusiłam się właśnie na ten płyn micelarny i tak mi z nim dobrze, że zagościł u mnie na dłużej. Do rzeczy. Na zdjęciach możecie zobaczyć jak wygląda opakowanie i co obiecuje producent oraz jaki jest skład.
Zacznę od opakowania. Zwykłe proste, wygodne, nie sprawdza się jednak jeśli chodzi o transport, bo kosmetyk się rozlewa. Zapach jest przyjemny i delikatny. Płyn nakładam na wacik i zmywam twarz. Ostatnio zmywam nim tylko oczy. Jest bardzo delikatny, nie podrażnia ( oczy też mam wrażliwe a do tego noszę soczewki i żadnych problemów nie odnotowałam). I faktycznie poprawia nawilżenie skóry. Dobrze zmywa makijaż, nie rozmazując go niepotrzebnie. Obietnice producenta są w 100% spełnione;)
Raz jeden nawet zrobiłam sobie od niego przerwę i kupiłam inny płyn micelarny (chyba z Eveline, aczkolwiek dokładnie nie pamiętam) w sumie tylko dlatego, że był w przecenie. Płyn się jednak nie sprawdził i szybciutko wróciłam do mojego AA. A! No i jest wydajny, wystarczy naprawdę niewiele nalac na wacik, żeby oczyścić twarz.

 Polecam gorąco! Cena niewielka, bo około 12 zł, a w przecenie około 10 zł.
Płynu w butelce jest już kilka kropel i ubolewam nad tym, bo nie kupię go w najbliższym czasie. Ale chyba wypróbuję micela z Bourjois - czytałam, że dobry hm..

niedziela, 18 września 2011

Chodź na spacer!

Uwielbiam spacerować. Tym bardziej kiedy jesienna pogoda służy szwędaniu się. Aparat w dłoń i wraz z  M. przemierzamy kolejne kilometry;)
W ubraniu muszę czuć się dobrze i wygodnie dlatego też wybierając się na spacer przeważnie wybieram t-shirt i bluzę oraz legginsy bądź, tak jak widać poniżej- spodnie od piżamy;)
 Buty nie sportowe, ale bardzo wygodne i w sumie są już w takim stanie, że pasują do łażenia po łąkach i polnych drogach. Swoją drogą to nie mam pomysłu jakie buty pasowałyby do tych spodni.. Może ktoś ma jakąś ciekawą wizję?
baleriny - F&F
spodnie (żartowałam z tą piżamą:P) - Cubus
bluza - C&A
okulary - no name
Zdjęcia moje i M.:)

sobota, 17 września 2011

My moment of sweet calm...

Nie przepadam za wanilią. Wszystko co zawiera wanilię (np. mgiełki do ciała) mdli mnie i doprowadza do bólu głowy. Jest jednak jeden produkt, który nie wywołuje "efektów ubocznych", a wręcz przeciwnie! Woda + that vanilla moment = słodka kąpiel;) Jakoś tak wybierając żel pod prysznic zobaczyłam na półce kilka podobnych butelek z kolorowymi płynami. Zaczęłam wąchanie. Najpierw malinowy, następnie imbirowy i jeszcze jeden. Wanilia? Chwila namysłu.. ok powąchanie może nie zaszkodzi aż tak bardzo. Otworzyłam, powąchałam i .. wpakowałam do koszyka. Zapach jest świetny. Słodki, ale nie mdły. Waniliowo- budyniowy. Konsystencja kremowa. Do tego to opakowanie! Uwielbiam takie właśnie proste rozwiązania. Poza tym jest wydajny (czasem daję parę kropel na siatkową myjkę, a częściej bezpośredno na ciało). Używam już niecałe 2 miesiące codziennie i jest tyle ile widać na zdjęciu. Do tego kosztował niewiele, bo 2£ w promocji, a cena regularna to 2,99£. Zapomniałabym dodać, że produktu jest 500 ml;) Wiem, że produkt jest dostępny w UK (ja dostałam go w Tesco) i w Polsce nie spotkałam tej firmy, ale jeśli będzie ktoś miał okazję go kupić to może te kilka słów pomoże, żeby nie wachać się dłużej niż.. w ogóle się nie wachać;) Jeżeli ktoś jest zainteresowany produktami firmy  Treacle Moon odsyłam TUTAJ. Ja wiem, że w mojej łazience napewno zagości jeszcze żel o zapachu mięty- jeżeli takowy znajdę w sklepie. A teraz słodkie zbliżenie;)
Jak widać opakowanie jest proste i wygodne:) I prosty design achhhh można się zakochać:D

No i skład. Co prawda są dwa parabeny, ale bardzo nisko na liście.
Udanego weekendowego wieczoru. A ja biegnę pod prysznic:) Słodyczy nigdy za wiele!:)

piątek, 16 września 2011

Lunch Time

Do momentu kiedy to zagościłam w Zjednoczonym Królestwie słowo lunch nie funkcjonowało w moim słowniku co równa się z tym, że nie praktykowałam tej formy posiłku. Przeważnie w czasie przeznaczonym na lunch (12.00-14.00) gościł u mnie obiad, bądź- kiedy dzień spędzałam na uczelni, batoniki i inne przekąski, po które biegałyśmy z koleżankami do Biedronki:) Jednak teraz, kiedy to ten właśnie posiłek ma mnie przytrzymać przy życiu do czasu obiado- kolacji ( pomiędzy 18.00 a 20.00) postanowiłam poświęcić mu trochę uwagi. Z racji tego, że przeważnie opierał się on na tostach z różnymi dodatkami( a to ser żółty, a to masło orzechowe czy nutella) i czasem jakimś owocu bądź czymś słodkim, postanowiłam zjeść coś bardziej bogatego w witaminy i inne takie. W ogóle postanowiłam ograniczyć spożywanie chleba tostowego ( niestety tylko taki mam możliwość jak narazie spożywać) do maks 2 razy w tygodniu. Nie wyeliminuję go zupełnie, bo się tylko zamęczę ta myślą, a czasem trzeba coś na szybko. W przerwie między obowiązkami wykroiłam coś takiego.
Co tam jest? To co znalazłam w lodówce i co wołało "ZJEDZ MNIE". (BTW- tak wołają zaaaawsze wszyyystkie słodycze;))
I tak na dnie leży zielona sałata, na niej kosteczki pomidora, ćwiartki jajka, kosteczki fety, a wszystko oblane jogurtem z oregano i pieprzem.
Pożywne i smaczne. I zapchało skutecznie. Choć pewnie za chwile sięgnę po coś słodkiego (ehh te nałogi:P)
Miłego i smacznego:)

czwartek, 15 września 2011

Kaszmirowe włosy od Gliss Kur

Czy Twoje włosy są suche, odwodnione?
BALSAM SHEA CASHMERE z Masłem Shea i Proteinami Kaszmiru zapewnia intensywną pielęgnację i łatwe rozczesywanie włosów. 100% elastyczności i włosy miękkie jak kaszmir. System Regeneracji Komórek, zawierający proteiny identyczne z proteinami włosów, bardzo precyzyjnie regeneruje komórki włosów - głęboko w ich wnętrzu. Sposób użycia: Do spłukiwania!
Taki opis możemy przeczytać na opakowaniu Schwarzkopf'owej odżywki. Na zadane pytanie odpowiedziałam twierdząco i dlatego też ten produkt wylądował w mojej łazience. Opakowanie wygląda ładnie- beżowy połyskujący kolor połączony z fioletem- cieszą się moje oczy. Co do działania odżywki to już nie jest tak kolorowo. Nie mam problemu z rozczesywaniem włosów i nigdy nie miałam - niezależnie od długości włosów. Czego oczekiwałam? Połysku, miękkości i odżywienia. Połysk jakiś jest. Włosy może i są miękkie. Czy odżywione? nie zauważyłam specjalnie. Ogromnym minusem jest jednak fakt, że odżywka obciąża włosy i szybciej się one przetłuszczają. Co do wydajności to cóż, nie używam jej regularnie, a i tak mam krótkie włosy, więc to jest sprawa indywidualna moim zdaniem. 
No i najbardziej rozwalił mnie opis sposobu użycia:) dobrze, że napisali chociaż tyle;)
Skład:
Widzimy w składzie sillikony:
-Dimethicone- rozpuszczalny w wodzie
- Dimethiconol- nierozpuszczalny w wodzie, ale łatwo można usunąć za pomocą łagodnych szamponów. 
No i Methylparaben. Wielkim znawcą nie jestem i mogę się mylić, ale skład nie wygląda źle w porównianiu co do niektórych specyfików. Ale i tak moim zdaniem nie jest wart uwagi.

środa, 14 września 2011

Malinowy ścierak


Dzisiaj o ścieraniu. Na tapecie znany większości Body Scrub firmy Joanna o zapachu malinowym. Opakowanie, jak widać na zdjęciu, przeźroczyste i wygodne. W środku scrub koloru czerwonego i zapachu malin, a raczej malinowej mamby. Jedni lubią, inni nie. Mnie osobiście przypadł do gustu i w sumie to zadecydowało o jego kupnie ( w przecenie kosztował jakieś 8 zł). 
Kupując peeling byłam nastawiona na to, że pomoże mi on uporać się z moimi łydkami - problem wrastających włosków po depilacji depilatorem. Chociaż peeling jest guboziarnisty to jednak nie sprawdził się w tym zadaniu. Drobinki są twarde i spore, ale jest ich mało. 

Czy jest wydajny? Raczej nie, bo trzeba go spora wyłożyć na rękę żeby speelingować całe ciało. Do tego lekko farbuje;) oczywiście woda zmyje to zabarwienie. Zauważyłam jednak, że po takiej akcji peelingowania i DOKŁADNYM zmyciu go z ciała, kiedy już jestem sucha, wszystko zaczyna mnie swędzić. Używając peelingów tej samej firmy tylko w tych małych buteleczkach nigdy nie odczuwałam czegoś takiego. Także jak dla mnie jest to ewidentnie minus. 
Skład: 

Ogólna ocena.. słaba. Więcej nie kupię, choć tak podoba mi się zapach!:)
W racji tego, że peeling już mi się kończy, a potrzebuję nowego wyruszyłam dzisiaj na małe zakupy. Obeszłam jednak 2 drogerie (Superdrug i Boots) oraz stoiska z kosmetykami w Tesco i Waitros'ie i nie znalazłam żadnego ciekawego peelingu ( w ogóle był strasznie mały wybór co mnie troszeczke zdziwiło). Ale za to mam inne zdobycze:D
1) Tonik Garnier Skin Naturals dla skóry normalnej i mieszanej
2) NOWOŚĆ! BB Krem Garnier w kolorze Light- to mój pierwszy krem BB także jestem baaaardzo ciekawa jego działania
3) Krem na syfy, że tak się wyrażę, z drzewem herbacianym
4) to puchate to ciepłe skarpetki z New Look'a - za to też lubię jesień:D
5) gumki na włosy, z tym, że na moich się jeszcze nie trzymają

Od dwóch miesięcy siedzę już w Anglii, a dopiero dwa dni temu chwyciłam się za przewodnik i tak mnie wciągnął, że wolne chwile spędzam własnie z nim;) Swoją drogą pocelam ten przewodnik ( National Geographic). Nie wiem niestety jak wygląda z innymi krajami, ale ten jest bardzo dobrze napisany:)

Mój zestaw relaksacyjny:)

Miłego ;)
Zapraszam do komentowania!

wtorek, 13 września 2011

Pozwól swobodnie wypadać swoim włosom!

Oto właśnie sprawca zamieszania na mojej głowie. Z racji tego, że włosy wypadają mi w dużych ilościach (choć moja mama ciągle powtarza, że jest ich wszędzie zdecydowanie za dużo i że to raczej normalne nie  jest; swoją drogą powinno nam wypaść około 100 włosków dziennie jednak kto by to liczył?) postanowiłam wziąć się jakiś czas temu za naprawianie kosmyków. Stwierdziłam, że rozpocznę od szamponu. Sumplementy diety w postaci tabletek jakoś wcześniej nie pomagały więc pominęłam sobie ten punkt. No więc stoję przed półką z szamponami i czytam i szukam i grzebie. I nagle jest ! Dove Repair Therapy Zaawansowana Pielęgnacja i Odbudowa Dla Pięknych Włosów! Moje wrażenie spotęgował dodatkowo napis:98% mniej wypadających włosów. Co prawda zawsze byłam jakoś niezbyt dobrze nastawiona do kosmetyków Dove- nie używałam ani ich szamponów ani balsamów. Mimo uprzedzeń wzięłam. Wychodząc ze sklepu miałam w głowie wizję pięknych, lśniących i długich pukli i to w dodaktu moich. W domu obwieściłam, że oto już niedługo mój problem zniknie! I nikt nie zobaczy ani jednego włoska, który opuścił moją czuprynę! 
Z użyciem czekałam jednak do skończenia poprzedniego szamponu no i w sumie to do wyjazdu. Wreszcie nadszedł ten wyczekiwany dzień kiedy to pierwszy raz użyłam szamponu. No tu już bez przesady wiadomo, że po pierwszym myciu to raczej moje wizje się nie spełnią. Ale po tygodniu miałam już wyrobione zdanie na temat cudownego szamponu.
Codziennie budząc się rano na poduszce zostawiałam ogromną ilość włosów. Podczas mycia włosów wylatywało ich jeszcze więcej, już nie wspomnę o czesaniu. Co gorsze, w życiu nie wylatywało mi tyle włosów co przy stosowaniu tego szamponu. Więc o co tu chodzi? I do tego pojawił się łupież! Co to to nie! Odstawiłam szybko na półkę i teraz tylko rzucam w niego piorunami. W sumie to nie wiem czemu jeszcze nie jest w kuble. 
Poniżej skład cudownego szamponu:
 
Myślałam, że moje zdanie na temat kosmetyków Dove zmieni się diametralnie, ale jednak uprzedzona jestem dalej. No cóż może akurat komuś spasował ten szampon? Ktoś używał i ma odmienne zdanie?

poniedziałek, 12 września 2011

Ukryty motyl

Może większość zna już tą książkę, ja jednak przeczytałam ją dopiero w tamtym tygodniu i długo zbierałam się aby coś o niej napisać. Napewno książka jest ciekawa, poruszająca i wzruszająca. 
Na świat przychodzi dziecko. Miało być idealne, takie jakie "zaprojektowali" sobie rodzice. Dziewczynka rodzi się jednak z zespołem Downa. Myszka- bo tak nazwali ją rodzice- wprowadza nas w swój świat. 
Nie chce zdradzać szczegółów, bo myślę, że lepiej jeśli samemu odkrywa się książkę. Chcę ją jednak gorąco polecić!
Ta książka otwiera oczy i zapada w pamięć.   

czwartek, 8 września 2011

Włoskie kopytka i czekoladowe psy

Tak to już ze mną jest, że lubię mieć czas zajęty do granic wytrzymałości. Z racji tegi, że moja praca czasami jest cięższa, a czasami lżejsza mogę sobie pozwolić na wymyślanie i realizowanie pewnych zajęć. Dzisiaj znowu wkroczyłam do kuchni. Już pare dni chodziło za mną.. GNOCCHI- czyli nic innego jak włoskie kopytka;) Nigdy wcześniej kopytek nie robiłam, więc to mój debiut. A na deser ciasteczka. Przepis zaciągnęłam od Pauli. Zmieniłam go tylko trochę;)
A więc ciasteczka: potrzebne
1/2 kostki masła
1 szklanka cukru pudru
1 jajko
2,5 szklanki mąki
1/2 szklanki kakao
( w orginale była jeszcze łyżeczka przyprawy chilli, ja jednak pominęłam ten punkt z racji tego, że ciasteczka miały być również dla dzieciaków)
Masło z cukrem pudrem ucieramy mikserem na kremową masę. Następnie dodajemy jajo i dalej miksujemy do połączenia się ładnie wszystkich składników. Dodajemy pozostałe składniki i wyrabiamy recznie na jednolitą masę. Następnie należy ciasto rozwałkować na około 5mm (robiłam to z linijką :P) i wycinać ciasteczka jakie się chce. Układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia( ja owego nie miałam w domu także blachę posmarowałam masłem)i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180C przez 10 minut. Po tym czasie wyciągmy pyszne ciastka:D No i wiadomo jak ktoś ma ochotę to je ozdabia, lukruje itd. Moje mają wzorek więc zostawiam je bez niczego:)
A teraz Gnocchi. Potrzebujemy:
1 kg ziemniaków
1 jajko
250 g mąki + dość sporo do wyrabiania ciasta
sól
Ziemniaki gotujemy. Jak będą miękkie to odlewamy wodę, czekamy aż trochę ostygną i przeciskamy przez praskę 2 razy (ja niestety nie miałam tego urządzenia w swoim zasięgu także ugniatałam ziemniory widelcem - czyli mogę sobie odpuścić dzisiejszą serię popmek:D). Do ciepłych ziemniaków dodajemy jajko, mąkę i nieco soli. No i wyrabiamy. Robimy wałeczki o średnicy mniej więcej 2-3 centymetrów i kroimy jak kopytka. A tak w ogóle to czy ktoś oprócz mnie jeszcze tego nie robił? Gnocchi ma jednak inny kształt niż nasze kopytko, więc widelcem je przygniatamy i tworzy się wzorek. I tak oto wygląda moja wersja (niekształtnego, swoją drogą) gnocchi. Dziś mam jednak taaaak dobry nastrój, że jakoś mi to nieprzeszkadza:D

Na zdjęciu jeszcze nieugotowane- z tym czekam do obiadu.

Miłego!